Nemezis 8418

Z Emma Popik : Oficjalna strona gdanskiej autorki ksiazek SF
Skocz do: nawigacja, szukaj

Nemezis 8418

Plik:Nemezis 8418.pdf


Była mała i zgrabna. Leżała tuż na ostatnim z kamiennych stopni prowadzących do blokowiska. Obok niej stała nowa i Toyota, błyszcząca jak srebrny Księżyc. Już wyjęto z niej ostatnią suszoną śliwkę, i może dość dawno. Bezsprzecznie jednak trzymano w niej suszone śliwki. Pochodziły z egzotycznego kraju. Suszono je delikatnie w łagodnym słońcu, co wydobyło ukrytą w ich tajemnicę smaku.

Ich miękkość pieściła palce, które się zagłębiały w torebce, by wydobyć kolejną, jeszcze słodszą. Gdy tylko wargi nacisnęły jej skórkę, zmysł smaku szalał. Namiętne palce sięgały coraz głębiej i z większą śmiałością. Ręka niosła kolejną śliwkę do ust, gdzie ginęła na zawsze.

Kiedy ostatnia została wydobyta i pochłonięta, palce wykonały okrężny leniwy ruch. Nie było warto się już fatygować, wtedy więc ręka odrzuciła pustą torebkę.

Spadła na wznak na schody wiodące do blokowiska. Ledwo się ocknęła, dobiegło do niej trzaśnięcie zamykanych drzwi. "Czyżby odszedł" - pomyślała sennie. "Wziął wszystko, co miałam. I tak bez słowa?"

Poczuła się pusta. Patrzyła w niebo. Było zbyt dalekie i nieosiągalne.

"On wróci. Nie mógł mi tego zrobić. Nie on". Leżąc na plecach, czekała przed progiem. Drzwi były wciąż zamknięte. Załkała, właściwie nie ona, lecz ta skrzywdzona wewnątrz niej. Już traciła nadzieję, lecz mimo to wciąż nie śmiała przestać w niego wierzyć. Nagle się otworzyły. "Wiedziałam, że wrócisz" - szepnęła. Zamknęła oczy, by odczuć intensywniej jego dotyk. Wierzyła, że pieszczota będzie bardziej namiętna niż przed porzuceniem jej.

Zamiast rozkoszy poczuła nagły ból. Kopnięcie zrzuciło ją aż na przedostatni stopień. Usłyszała przekleństwo i wściekłe słowa - "Omal się nie pośliznąłem".

To nie mógł być on. Nie potraktowałby jej jak śmiecia. Kroki jednak ucichły. Była znowu sama. Przejrzała się w srebrnej karoserii. "Jak ja wyglądam?" I wtedy zobaczyła napis z przodu swej czerwonej sukienki "Wyborne śliwki kalifornijskie".

"Tak, to nadal ja. Moja prawdziwa wewnętrzna wartość."


Leżała dłuższą chwilę, zbierając siły. Potrzebowała dużo czasu. Nagle usłyszała głos. - Witam! - Brzmiała w nim radość i siła. Głos dochodził z bliska.

Otworzyła oczy. Był tam śmietnik. Po prawej stronie stały dwa kontenery wypełnione górą śmieci. Tuż obok nich stał biały sedes. Bez deski. I to właśnie spod jego dużej nogi odpływowej dochodziło radosne powitanie.

- Czy widział? - zadała sobie pytanie. - A jeśli tak, to ile zobaczył? Kopnięcie można by od biedy wytłumaczyć. Potrącił ją przypadkiem przechodzień. Wyładował na niej swoją wściekłość. Umówił się bowiem z dziewczyną, przyszedł punktualnie, panienki jednak nie zastał w domu. W tak irytującej sytuacji wyładowywało się swoją frustrację na tym, kto był obok. Nie było tam psa, by go kopnąć, a tylko ona.

Gdyby nieznajomy zahaczył jakoś o tę sprawę, otrzymałby takie właśnie wyjaśnienie. Już robiła minę "No wiesz, zdarza się w najlepszej rodzinie", lecz nagle spojrzała na witającego i porzuciła zamiar. Był duży, wręcz kwadratowy. Leżał obok sedesu.

"To jakiś prostak" - pomyślała. - "Ha, ha! Widać, skąd pochodzi. Kim jest? To pan sedesowy, łazienkarz!" Choćby nie wiem jak, była skompromitowana, nie okaże po sobie żadnego zainteresowania.

Właśnie podmuch popchnął go spod odpływowej nogi sedesu do leżącej tuż obok plastykowej siatki. Rzucił ją prosto na nią, zaczepił się więc jednym rogiem i tak trzymając się, oczekiwał reakcji damy. Czuł się jak marynarz na pokładzie jachtu, który w podmuchach silnego wiatru, uchwycił się ramieniem masztu i opierając się nawałnicy, uratuje swą wybrankę.

"A jeśli widział wszystko, od samego początku? I nawet te powtarzające się akty namiętności? To miłosne pożeranie?" - zmartwiła się. Chciała mieć nadzieję na nową znajomość. Oglądanie jej w kompromitującej sytuacji zniszczyło jej aktywa.

Nie wiedziała ani co myśleć, ani na co liczyć. Na wszelki jednak wypadek odpowiedziała - "I ja witam". Starała się, by odpowiedź brzmiała po prostu grzecznie, bez zachęty i niewymuszenie, ukrywające wstyd.

Wietrzyk wczesnej jesieni pchnął go znowu bliżej. - A co to jest? - zapytała zaciekawiona. - Gdzie? - Tam, w tej reklamówce?

Usiłował się obrócić, ale bez powodzenia, więc tylko zezował w bok.

Zobaczył zawinięty w reklamówkę biały talerz z szlaczkiem wokół krawędzi i tuż obok stojące dwa kubeczki również ozdobione motywem z kwiatów.

- Naczynia stołowe - odpowiedział nieco zdziwiony jej zainteresowaniem tymi przedmiotami. - Raczej chyba stara porcelana! - odrzekła z pewnością siebie. - Z pewnością bardzo cenna. - I już czując znany sobie temat, popłynęła. - Szlaczek wokół ich brzegu ma delikatny odcień świeżej zieleni, co zawsze kojarzy się z kwietniowym listowiem. Pijemy wręcz tę wiosenną świeżość. Proszę spojrzeć na kształt filiżanek. Wyrafinowana prostota! Nie są zbyt duże, ale również nie za małe. Ilość wlanej do nich kawy, akurat nas zaspokoi.

Zamilkła i zamyśliła się, wyobrażając sobie poranną kawę podaną do łóżka w tej filiżance. Rzuciła po chwili spojrzenie na swego rozmówcę. Czy byłby zdolny do tak miłych gestów?

Żółty jego kolor ujawniał w sobie ten nieznośny i tandetny odcień dolnej półki supermarketu, gdzie przylepiono napis "Najtańsze". - Nie pomyliłam się co do pochodzenia? - pomyślała wręcz zawiedziona.

"Artystka!" - pomyślał. - Czy pracuje pani przy porcelanie? Może w fabryce? Chrząknęła i milczała chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią.

- Pochodzę z zagranicy - odpowiedziała, starając się by nie zabrzmiało to jednak odpychająco.

- No widzę. Podobno ładnie tam jest, ale drogo.

- Stoją tam głównie rezydencje gwiazd filmowych - rzekła chłodno.

- Tacy mają kasę. To niech płacą, no nie?

- Jakość przede wszystkim. To kosztuje.

- Na przykład kartofle krojone - starał się zwrócić jej uwagę na napis zdobiący jego brzuch. - Tam się nazywają chipsy. A jest to samo.

- No niezupełnie - wycedziła. - Na przykład śliwki kalifornijskie - i przerwała, uznawszy, że słowa jej zabrzmią jak zachęta.

- No to wpadła pani jak śliwka w kompot! - zawołał wesoło, odgadując dalszy ciąg wypowiedzi i powód zaniechania jej dokończenia.

- Ha, ha, ha! Rzeczywiście! - roześmiała się, bo przyznanie się do błędu było najlepszą obroną. "On nie jest taki głupi, jak

sądziłam".

- Nie, żebym miał coś przeciwko - zaczął - ale pani mogłaby się poczuć niezręcznie. Kobietę trzeba uszanować.

Jakże ją to ujęło. "Staroświecki rycerz. Moralność plebejska charakteryzująca się bezwzględnymi kategoriami moralnymi".

- Jak pani, taka inteligentna, mogła tak wpaść?

"A jednak widział! Niestety, to koniec. A już się do niego przekonywałam".

- Co ma pan na myśli? - zapytała chłodno.

- To wszystko przez to, że jest pani zbyt słodka. - Tę ocenę uznała mimo wszystko za spryt.

- Dziękuję za komplement - jakoś wybrnęła.

- Ja bym się panią zaopiekował. Inteligencję pani ma, prezencję owszem bardzo, a ja mam mieszkanie i jestem samotny. Niezależny finansowo, ale trzeba mi gotować. Nie przyrzekam wielkiej namiętności, ale jak to w dobranym małżeństwie. Każdy wie, co drugi potrzebuje.

- Ohydny handel! - wyrwało się jej.

- Nie to miałem na myśli. Przepraszam, nie umiem z kobietami. Nigdy mi nie wychodziło. Za prosty jestem. "Żebym odgadła, ile widział, moja pozycja przetargowa byłaby zupełnie inna".

- Nic pan o mnie nie wie!

- Pani potrzebuje opieki. Ktoś panią potrącił, jest pani delikatna.

"A więc widział tylko, że jakiś but, mimochodem mnie odsunął".

- Jestem silniejsza, niż pan sądzi.

- E, to poza. No jak będzie?

"Czuję się jak prostytutka - pomyślała. - A serce wciąż głodne uczuć. Pragnie wielkiej miłości, szalonej namiętności. Ach przeżyć miłość straszną, miłość jak śmierć".

Spojrzała na schody, leżała na ostatnim stopniu. Każdy przechodząc mógł ją potrącić. Propozycja jest dla niej ratunkiem i szansą. Ale jak ją zaakceptować?

- Może to dla pani jest mało warte? Rozumiem. Niech no pani się rozejrzy, jacy tu ludzie mieszkają. Niby to biedna i stara dzielnica, ale wyrzucają, za przeproszeniem, sracz. To znaczy, że robią remont łazienki. A to kosztuje. Ta porcelana, jak pani mówi, pewnie odziedziczona po rodzicach. Ma pięćdziesiąt lat, ale serwis niekompletny, więc idzie na śmietnik. Biedny człowiek wziąłby filiżankę i sprzedał choćby za pięć zeta. A właściciel, co mu nawet dwie dyszki za mało, zawiązał wszystko w reklamówkę i położył obok śmietnika.

"Weź sobie biedaku".


- Cóż znaczy ten wykład?

- Zmiany, bogacenie się. Wiosna, jak pani mówiła.

- Czy poda mi pan kawę do łóżka? - Targowała się o miłość. Potrzebowała zapewnień.

Pytanie pozostało bez odpowiedzi, gdyż z bramy wyszedł właściciel Toyoty i zapuścił silnik. Wydech z rury wrzucił czerwoną torebkę po śliwkach kalifornijskich wprost do środka dużej torebki po ziemniakach krojonych w talarki.

Poczuła gorące i silne ramiona. Obejmowały ją ciasno i opiekuńczo. Czuła, że może zemdleć i nic się jej nie stanie. Znalazła się w bezpiecznej przystani. Odczuła wielki spokój. Już nic nie musi udowadniać, gonić za żadnym wielkim uczuciem. Znalazła je. Wtedy na jej usta spadły szalone i szorstkie wargi. Nigdy nie czuła czegoś potężnego i jednocześnie wzniosłego. To była wielka miłość, która porażała niby piorun. Zagłębili się w sobie oszołomieni niespodziewanymi doznaniami. I on również nie spodziewał się tego ani po sobie, ani też po niej.

Nagle samochód ruszył ze wstecznego biegu. I choć przy śmietniku zahamował, by ruszyć do przodu, torebka po krojonych w talarki kartofelkach, zawierająca w sobie czerwoną torebeczkę po śliwkach kalifornijskich przylgnęły do tylnej opony. Samochód nabierał szybkości, koła się obracały. Papierki przyklejone do opony zostały zmiażdżone o jezdnię. Trwali, zatracając się w sobie, tracąc zmysły, jakieś boskie siły w szalonym wirze kosmosu rozdzierały ich ciała na strzępy. Wyrokiem losu, nieodgadnionej i nieprzebłaganej Nemezis dano im wielką miłość, szaloną namiętność i śmierć. Bo prawo świata spełnia życzenia. I każdy otrzymuje to, czego pragnie, choć nie w równiej mierze i właściwej kolejności.