Maszyna

Z Emma Popik : Oficjalna strona gdanskiej autorki ksiazek SF
Wersja z dnia 11:31, 23 maj 2013 autorstwa EmmaPopik (dyskusja | edycje)
(różn.) ← poprzednia wersja | przejdź do aktualnej wersji (różn.) | następna wersja → (różn.)
Skocz do: nawigacja, szukaj
Maszyna - PT - okladka1.gif
Maszyna - PT - okladka2.gif

Plik:Maszyna - Emma Popik.pdf

Przegląd Techniczny nr 26'83 z dnia 26/06/83 r. (I część); nr.2 7'83 z dnia 3/07/83 (II część) zamieścił opowiadanie Maszyna, jedno z tych, które zostało włączone do tomu opowiadań Tylko Ziemia wydanego w 1986 r. Jest to opowieść o myślącej i czującej maszynie, zajmującej olbrzymie podziemia. Wprawdzie wtedy nikt jeszcze nie mówił o sztucznej inteligencji, ale ona już istniała w wielu moich opowiadaniach.

Przeglądam teraz, w roku 2012 to opowiadanie na nowo, aby przybliżyć je czytelnikom. Proszę zwrócić uwagę na następujący akapit, w którym człowiek mówi do maszyny: "A czemuś taka mądra?! Hę?! Wypiłaś mój mózg, całą jego treść. Nakarmiłaś swoją pamięć moją pamięcią, wlałaś w swe puste słoje moje odczucia, wtłoczyłaś w zakończenia nerwowe moje wrażenia. Myślisz moim mózgiem powielonym w przewodach; tylko moje wiadomości wsączasz w szare komórki mózgu mojego syna. Kim jesteś beze mnie?!"

Napisałam te słowa w roku 1983, a dopiero wiele lat później zaczęto mówić o łączeniu świadomości ludzi i komputera. Pojawiło się wiele filmów na ten temat; czytelnicy z pewnością potrafią przytoczyć ich tytuły. O różnych wynalazkach i problemach pisałam wiele lat przed ich wystąpieniem.

Literatura i filmy pokazują problemy w sposób często skrajny lub dosłowny. Pamiętamy filmowe obrazy człowieka uwięzionego gdzieś w wirtualnym wnętrzu komputera. Nie jesteśmy dosłownie i fizycznie w taki sposób uwięzieni. Czy jednak potrafimy sobie wyobrazić życie bez spacerów po Sieci? Umyślnie użyłam słowa spacery, dla pokazania naszej obecności w tamtych realnościach spoza ekranu.

Opowiadanie Maszyna jest wciąż aktualne i poprzez swoją obrazowość i stylistykę dostarczy czytelnikowi wielu przeżyć estetycznych. I każdy z pewnością chciałby się dowiedzieć, czy człowiekowi udało się wyciągnąć swoją świadomość ze zwojów maszyny i czy musiała się przy tym dokonać destrukcja - człowieka, maszyny czy umysłu?


.


Maszyna


-Tu wszystko ciągle się psuje - mówił mężczyzna w kombinezonie, postukując pincetą w rurę. - Muszę wciąż naprawiać - z kieszeni wystawały mu wąsy tranzystorów, odnóża oporników i czułki obwodów zintegrowanych.

W korytarzu było przyćmione światło, z niektórych lamp wykręcono żarówki, w dodatku co drugą wyłączono.

-Znam tu wszystko na pamięć - mówił bardziej do siebie niż do małej figurki chłopca, wlokącego się za nim i potykającego się w ciemności o własne nogi.

Chłopiec przyspieszył nagle, bo ledwo w ciemności dostrzegał nieco jaśniejszy prostokąt pleców ojca.

-Obiecałeś, że to będzie wielki dzień, kiedy mnie zabierzesz aż tutaj, do samego środka - mówił monotonnie. - Dałeś słowo, że wszystko mi wytłumaczysz. A tu tylko ciemno.

-Przyzwyczaisz się - burknął ojciec nie odwracając się. - Oczy szybko się zaadaptują, gorzej z... - urwał i przyspieszył kroku.

-Gorzej z czym? - dopytywało się smutno dziecko.

-Sam zobaczysz po pewnym czasie.

-Gdzie mama? - zapytał po chwili chłopiec.

- Już nie przyjdzie - odpowiedział szybko ojciec.

-Dlatego, że włożyłeś ją do tej maszyny - powiedział bez wyrzutu chłopiec.

-Nie dlatego. Musiałem ją włożyć – zaczął ojciec – bo już nie przyjdzie – zakończył, nie wiedząc, jak wyjaśnić dziecku, co się stało z matką.

Szli wciąż przez ciemne i kręte korytarze. Były wąskie, wiły się tysiącami odnóg, jak monstrualna ośmiornica. Korytarze przechodziły w poprzek, w górę i na boki we wnętrzu ogromnego urządzenia, maszyny-miasta, maszyny wielkiej jak górotwór, maszyny - stwora o wielkim cielsku. W głąb jej ciała ciągnęły się pulsujące kanaliki i przewody z przejrzystej substancji, karbowane jak tchawice, poplątane, czerwono-niebieskie arterie i tętnice.

Bulgotały w nich i przelewały się ciecze i płyny, ściekały kroplami w wąskich żyłach, łączyły w większe strumienie w przełykach, by spłynąć powolną i gęstą masą w plątaninie wielokilometrowych jelit.

Wąska różowa rurka nagle pękła, utworzyło się w niej niewielkie nacięcie i zaczęły się sączyć krople gęstej czerwonej cieczy. Rurka łączyła się z innymi, coraz grubszymi, tworząc system, a te przechodziły w mocną tętnicę dowożącą płyny do elementu maszyny podobnego do olbrzymiej pięści, która się rytmicznie skurczała i rozkurczała z powolną majestatycznością.

Chłopiec stał wpatrzony w ten mechanizm, otwierał usta ze zdziwienia i automatycznie oddychał w tym samym rytmie, w jakim się poruszały pięściopodobne piaty różowego elementu maszyny. Ojciec podskoczył, zawiązał powyżej rany nylonową nić, ciecz od razu zwolniła upływ, szybko wciągnął na ręce nowe gumowe rękawiczki i tamponem waty z uwagą przetarł brzegi skaleczenia, uprzednio umoczywszy wacik w butelce z napisem „Balsam kojący”. Dawniej był tam inny napis, litery wskazywały, że poprawki dokonał ojciec, który już docisnął brzegi ranki i nakleił plasterek uprzednio wyjęty z hermetycznego wyjałowionego opakowania. Wstawił butelkę do szafki o drzwiczkach pomalowanych na biało i ozdobionych czerwonym krzyżem.

-Widzisz - uczył syna - tu czystość jest wszystkim. Gdyby zaszła jakaś infekcja, choćby najmniejsza, nigdy bym jej nie opanował. Mam zbyt skromne środki, zginęłaby ona i my. Bakterie, rozumiesz, mają tu doskonałe warunki rozwoju, odpowiednią wilgotność, temperaturę, całe masy jedzenia i góry pożywek. A poza tym, oczywiście, spokój. Nikt by nie ingerował antybiotykami, nie wytrawiał kolonii żrącymi mycynami. Tak, infekcja byłaby tragedią. Zapamiętaj to sobie, chłopcze, przecież kiedyś zajmiesz moje miejsce.

- Dlaczego tato? - zapytał chłopiec z nutą beznadziejności.

-Kiedyś mnie nie będzie - odpowiedział z zamyśleniem ojciec.

-A gdzie będziesz? -zapytało dziecko z przestrachem. -Tak jak mama, w maszynie?

-Nigdzie - odpowiedział szybko ojciec.

-Nie można być nigdzie – zaoponowało dziecko. – Powiedziałeś, że ciebie nie będzie, teraz mówisz, że będziesz, ale w miejscu, którego nie ma?

-Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, synu - powiedział ojciec wsłuchując się w pracę maszyny - ale istnieje taki stan, który oznacza, że jest się i nie jest. Istnieje się nigdzie. To śmierć.

-Co to znaczy? - zapytał zaciekawiony chłopiec.

-Ludzie są śmiertelni - odpowiedział z roztargnieniem ojciec, dotykając z lubością pulsujących gardeł maszyny.

-Ludzie? - zdziwił się chłopiec. -Co to znaczy: ludzie? Nie ma ludzi. Jesteś tylko ty, ja i maszyna, teraz, kiedy już nie ma mamy.

-Gdyby się okazało, że jest wiele takich osób jak my... - zaczął ojciec, obmacując jak ślepy przewody tłoczące płyny - na świecie. - Wykonał lekki ruch brodą pokazując nieokreślone miejsce u góry.

Chłopiec podniósł głowę i przypatrywał się mięśniom maszyny, jej idącemu coraz wyżej kręgosłupowi z potężnych belek. Nie było tam światła, lecz olbrzymie nośniki i dźwigary, jak straszne ramiona i groźne w słabym światełku.

-Nie - krzyknął chłopiec z przestrachem - Nie chcę żadnego świata ani ludzi! - Cofał się przerażony aż do balustrady i oparł plecy o czerwoną dźwigienkę zabezpieczoną sznureczkiem.

-A są inni ludzie, tato? - płakał chłopiec, wciąż pytając.

Ojciec podszedł, by ukoić przestrach dziecka i pogłaskawszy go powiedział:

-Nie ma innych ludzi, nie bój się. Już nie ma - jego ręka głaszcząc, zsunęła się z głowy na kark, a potem na plecy chłopca i wyczuwszy, że dziecko opiera się o zabezpieczającą dźwignię, odepchnęła je gwałtownie.

-Uważaj, odciąłbyś im tlen.

Zapomniał o chłopcu, obmacując gorączkowo plombę i położenie dźwigni, której nie wolno przesunąć ani o ułamek milimetra.

Zaczął iść wzdłuż przewodów, sunąc po nich lekko dłonią i wymacując palcami zgrubienia. Wszystko było w porządku, ale praca tak go pochłonęła, że nie czuł, jak chłopiec targa go za pasek kombinezonu i pyta:

-Komu odciąłbyś tlen? Ludziom? Więc są, gdzie?!

Chłopiec opuścił ręce i zrezygnował, gdy stwierdził, że ojciec go nie słyszy. Stał chwilę ze spuszczoną głową, połykając łzy, a kiedy się rozejrzał, spostrzegł, że jest sam. Był w jakimś jakby pokoiku o jasnych ścianach. Nie czuł się samotny, w pomieszczeniu zdawała się przebywać inna jeszcze osoba. Chłopiec się rozejrzał, nikogo nie było, ale się uśmiechnął. Podniósł głowę do góry, by sprawdzić, czy oni, którym można niechcący odciąć dopływ tlenu, umieścili się wysoko. Sufit nie ujawnił żadnej s2czeliny, więc nie o tajemniczych ludzi chodzi.

-Już ich nie ma - powiedział ojciec i chłopcu się wydało, że słyszy jego głos. Choć go nie dostrzegł, poczuł się raźniej.

-Kto tu jest? - pomyślał.

W odpowiedzi poczuł miłe odczucie ciepła i rąk matki, ale wiedział, że mamy nie ma. Jej brak przestał go martwić. Rozmawiał z miłą i bliską osobą, choć jej nie nazwał, wiedział jednak, kim jest. Zobaczył nagle, że ściany się rozchodzą, oddalają i czynią przejrzyste. Widział całą maszynę, wszystkie jej zakamarki, a w każdym trwał ruch, mądra i celowa praca. Chłopiec stał i słuchał. W jego uszy wnikał rytm oddechu, dalekie bulgotanie płynów, przesuwanie się cząstek, szmer, spokój i rytm, nieustanna, nigdy niemilknąca przemiana cząstek chemicznych. Zrozumiał ogrom nauki i myśli nagromadzonej w każdym ruchu.

Gdyby go wtedy ojciec zapytał, nie umiałby swych odczuć ująć w słowa, lecz piękno, mądrość i celowość zamieniły się w jego rozumie w jeden symbol.

Maszynę widział jednocześnie ze wszystkich stron i zauważył, że na trzeciej kondygnacji jest niewielki przeciek. Wiedział, co należy zrobić, więc szybko tam poszedł z pewnością osoby, która zna drogę i powinność. Po drodze sprawdzał przewody, kanały i zawory. Zakleił ranę i wyjąwszy z szafki butelkę, napisał na niej „Balsam kojący”, by maszyna czuła się lepiej, nie mówił o niej „maszyna” i by ją nic nie bolało. Po wykonaniu pracy niespodziewanie natknął się na ojca. Uśmiechnął się i zaczął z radością opowiadać, co zrobił.

-Wiem, wiem - przerwał mu ojciec. - To nie jest zwykły organizm do dostarczania ludziom na Ziemi tlenu, biomasy, energii. Nie traktuję jej jak cud techniki i dzieło ludzkich rąk i umysłów. Ona jest czymś więcej. Pozwala, byśmy jej służyli, ale jestem pewien, że gdyby coś z nami się stało, mogłaby sama opatrywać swoje rany.

-Mówisz o tym dziwnym stanie zwanym śmiercią? - zapytał chłopiec obojętnie i nie dając ojcu czasu na odpowiedź ciągnął. - Wiem, czym jest maszyna, ona jest Bogiem.

-Skąd znasz to słowo? - przestraszył się ojciec.

-Czyż nie jest wielka i wspaniała? - mówił w uniesieniu chłopiec. - Czy nie wie o nas wszystkiego?

-Matka ci powiedziała to słowo? - pytał ojciec, potrząsając chłopcem za ramiona. Syn odsunął go łagodnie.

-Nie, nikt mi nie mówił. To powstało we mnie, kiedy odszedłeś i zapomniałeś o mnie, stałem i słuchałem siebie. I czułem to: Bóg, wielkość, piękno.

- Nie pomyślałeś o jednym jeszcze słowie, bez którego wszystko traci znaczenie.

-Może, nie wiem - odpowiedział obojętnie mały -.nie interesuje mnie nic oprócz niej - lekkim ruchem brody zatoczył koło, ujmując w ten sposób wszystko. -Tu z nią jest dobrze. Kiedy byłem mały i nie przychodziłem tak głęboko, lecz mieszkałem z mamą w naszym apartamencie, też było dobrze - mówił monotonnie i sennie jak hipnotyzowany - ale teraz jest lepiej. Nie chcę, żeby było inaczej.

Zobaczył nagle małe uszkodzenie na jednym z dalekich poziomów i zapomniawszy natychmiast o ojcu, odwrócił się na pięcie i zaczął iść wzdłuż ciemnego korytarza, sunął dłonią po poręczy, czasem lekko ją odrywając, jakby głaskał gładkość metalu. Jeszcze go ojciec słyszał, jak człapał po schodach już w nowym żółtym kombinezonie, idealnie dopasowanym do jego figury, z kieszeniami na piersi, z których wystawały owadzie łapki drobnych elementów. Mężczyzna nagle postarzały o wiele lat stał długo, nie zwracając uwagi na zgrubienia w przełykach maszyny, która się dławiła zbyt wielkimi kęsami pokarmu i należało rozmasować jej gardło. Choć syn był daleko, ojcu wydawało się, że widzi jego drobną sylwetkę przemykającą się w niezmiernie długich kiszkach maszyny i wiedział już, co się stało, ale nic nie mógł uczynić.

Zetknęli się ze sobą po kilku latach. Syn stał na balustradzie i wykręcał ostatnie niepotrzebne żarówki. Ojciec słyszał zgrzyt metalowej oprawki i w taki sposób odgadł czynności syna. Było prawie ciemno, ale przecież i tak światło nie było im potrzebne.

Syn wykręcał żarówki nie z potrzeby, lecz dlatego, że ona mu kazała. Od lat chodzili po omacku, oczy nieużywane nie były im potrzebne. Tak pomyślał ojciec, kiedy syn zeskoczył z barierki tuż przed jego twarzą i omal na niego nie wpadł. Zatrzymał się, jakby nasłuchiwał czyjejś obecności, a ponieważ ojciec nie przemówił słowem, odwrócił się i zaczął odchodzić w ciemnym korytarzu.

-Musimy porozmawiać - szepnął ojciec.

-Tak? -zdziwił się syn, nie odwracając głowy. - A o czym?

-O ważnych sprawach - powiedział szybko ojciec.

-No to mów - powiedział syn, nie odwracając się, wciąż stojąc plecami odwrócony do ojca, gotowy w każdym momencie przyspieszyć kroku i zniknąć w ciemnym korytarzu.

-Tutaj? - zapytał ojciec zdziwiony. - Nie ma nastroju. Jesteśmy jak w biegu, gotowi w każdej chwili uciec od siebie. W taki sposób się nie rozstrzyga ważnych spraw.

-Wszędzie jest tak samo - odpowiedział syn. - Jest tylko ona. Gdziekolwiek pójdziemy, będziemy w niej.

-Przecież to zaledwie maszyna - zdziwił się ojciec - może trochę lepsza od innych, ale przecież skonstruowana przez ludzi na to, by im służyła. Jest ich sługą, lokajem. Mogę ją w każdej chwili wyłączyć, rozebrać na części, a każdą z nich przetopić i zrobić z tego, co zechcę.

-Ty znowu o tych swoich ludziach - powiedział sennie znudzony syn. - Przecież ludzi nie ma.

-My jesteśmy ludźmi - powiedział ojciec. - Panami maszyny. Możemy z nią zrobić to, co się nam spodoba. - Usłyszał śmiech. - Czy wiesz, co jest nad nami? - próbował zainteresować syna. -Korytarz. Płuca maszyny.

-A jeszcze wyżej? - ojciec rozmawiał z nim jak z małym chłopcem.

-Jej tchawica, delikatny instrument.

-Trzeba to sprawdzić! - nalegał ojciec. Syn obojętnie wzruszył ramionami, aż zaszeleścił. kombinezon i już odchodził, nie słuchając dalszego ciągu wykrzykiwań ojca. - Więc idź do nich, sprawdzaj - burknął.

-Nie mogę, synu.

-Dlaczego? Skoro tak kochasz tych twoich ludzi, pewnie ci nic nie zrobią.

Ojciec podszedł bliżej, stanął przy nim tak, że niemal dotykali się czołami.

-Spójrz mi w oczy synu - pomacał jego ramię i zsunął się po nim, by dotknąć dłoni i przyciągnąć ją ku sobie.

-Przyjrzyj mi się - powiedział, lecz syn nie zrobił w jego kierunku nawet gestu, tylko potarł niedawno golone policzki. Zakłopotanym gestem trzymał rękę na brodzie.

-Co widzisz? - nalegał ojciec.

-No - zaczął syn niepewnie, nawet na ojca nie spojrzawszy.

-Jestem ślepy - ojciec podniósł bladą twarz, syn na niego nie patrzył, więc puścił jego dłoń. Już nie potrzebował się jej trzymać, nie była kotwicą. Puszczona ręka opadła bezwładnie jak dźwignia automatu.

-Przyzwyczaiłeś się do tego - powiedział syn obojętnie - nie przeszkadza to w pracy. Więc w czym problem?

-Pamiętasz pierwszy dzień tutaj? - ojciec znowu szukał ręki syna, bo wydawało mu się, że upadnie, lecz jej nie znalazł. - Powiedziałem – ciągnął, westchnąwszy - że oczy szybko się przyzwyczają. Ale serce... Ono, nigdy. Każe wrócić do świata.

Lecz syn się odwrócił i szedł obojętnie nie patrząc na ojca.

-Nie znam świata - mówił monotonnie - wcale go nie pragnę, ludzie są straszni. A może ich nie ma. Tu jest mi dobrze. Ona jest wszystkim: daje mi ubranie, pożywienie, rozrywkę. Jeśli zapragnę wyprodukuje dla mnie mechaniczno-biologiczne stworki na mój obraz i podobieństwo. Świat?’ Ludzie? Co mi po nich!

-Zaczekaj! - krzyknął ojciec i podniósłszy ramię, przyzywał go, ale przypomniał sobie, że ten gest nie może być zauważony. Jego dłoń sama się zacisnęła w pięść, obrócił się i w nieokreślonym kierunku zaczął wygrażać.

-Ja ci pokażę, co znaczy człowiek! Jego nie dam. Zgrzeszyłem, ale zapłaciłem, ale od niego wara! - usłyszał we własnej głowie cichutki chichot, jakby jej się nie chciało fatygować zbytnio, bo i taki sygnał był wystarczający.

Opuścił rękę. Zobaczył, kim jest naprawdę: małym ślepym człowieczkiem, zagubionym w nieskończonych korytarzach maszyny-miasta, od której zależało jego życie. Tłumaczy się jej jak bóstwu, a ona się z niego podśmiewa.

Stał chwilę ze zwieszoną głową, nie mogąc przeboleć chichotu, lecz nagle podniósł głowę i obróciwszy twarz, zawołał: - A czemuś taka mądra? Hę? Wypiłaś mój mózg, całą jego treść. Nakarmiłaś swoją pamięć moją pamięcią, wlałaś w swe puste słoje mój odczucia. Myślisz moim mózgiem powielonym w przewodach, tylko moje wiadomości wsączasz w szare komórki mego syna. Kim jesteś beze mnie? Kłębowiskiem przewodów.

Choć był ślepy, wiedział, jak wygląda jego syn. Mały, skurczony i wychudzony, wtopiony w jej organizm niby bakteria. Teraz wisi zaczepiony niemal na paznokciu i z miłością opatruje jej wielkie cielsko. Przemyka się ciemnymi korytarzami po omacku, pochylony, nieomal na czterech cienkich kończynach, przypominający bardziej pająka niż człowieka.

- Oczy! Jego oczy! – ojciec zasłonił twarz rękami. Zaczął porównywać swoje i syna dzieciństwo. Niczego mu nie dałem! – czynił sobie gorzkie wyrzuty. – Ani zabaw na podwórku, kolegów, roweru ani dziewczyny o zmierzchu.

Przypomniał sobie swoją ulicę. Wychował się na niej, jakże mógł ją zapomnieć, zdradzić? Kiedy rano szedł do pracy, sklepikarze akurat podnosili żaluzje. Na roku kioskarka zostawiała mu ulubiona gazetę w szarej opasce z papieru. Palce teraz przypomniały sobie jej szorstkość. Po południu koledzy przychodzili na karty, rozgrywali partię na stole zbitym z dwóch, grubych desek, stojących pod kasztanem wprost na chodniku. Westchnął. Syn nie ma takich wspomnień. Czym żyje jego mózg? Jakże musi być w nim pusto i ciemno. Uspokoił się już zupełnie, powziął bowiem pewne postanowienie. Wolał go nie formułować w myślach, by nie zostały odczytane.

Ale wiedział dokładnie, co powinno być uczynione. Tylko on jedyny z całego świata znał lokalizację małego urządzenia, nie większego od ludzkiej głowy, osłoniętego srebrną kopułką jakby czaszką. Nigdy wprawdzie nie był w tamtej części maszyny, dziwnym trafem nic tam się nie psuło. Było to tak, jakby maszyna starała się wymazać z jego pamięci ślad istnienia tego delikatnego instrumentu.

A wszystkie inne jej części wciąż wymagały naprawy. Uświadomił sobie, że dotychczas maszyna powodowała uszkodzenia tylko po to, by zyskać niewolników. Sprytna jest, ale on, człowiek, ją przechytrzy.

Wymacał w kieszeni magnes, pomyślał, że to, co ma uczynić, jest bardzo proste. Szedł niespiesznie, nie trzeba nigdzie gnać, należy się tak zachowywać, jakby nic się nie stało. Mijał coraz dalsze korytarze. Wszystko tu było nowe, jakby nigdy nieużywane. Na podłodze leżały nawet jakieś wiórki, pozostawione po zheblowaniu deseczki przypasowanej w ostatniej chwili przez ekipy oddające maszynę do użytku. Klamki drzwiczek lśniły idealną czernią, nikt nigdy nie opierał na nich dłoni. Za każdym z nich poruszały się, nie psując skomplikowane systemy maszyny. Uświadomił sobie, że ona im pozwoliła przebywać tylko w dolnych częściach maszynerii, tam gdzie się mieściły systemy trawienne i wydalnicze.

Traktowała nas jak asenizatorów – pomyślał bez gniewu, musiał być bowiem bardzo spokojny, wiedział, że się zaraz zacznie walka na śmierć i życie. Nie zaatakuje go bezpośrednio, był tego pewny, nie spadnie mu na głowę ciężki kawałek metalu ani pod stopami nie otworzy się szczelina. Ona znała subtelniejsze metody walki. Może spowodować, że sam zapragnie się podłączyć do wysokiego napięcia.

Znam wszystkie twoje wybiegi – pomyślał. – Przecież nakarmiona moim mózgiem, nie jesteś ode mnie mądrzejsza. Ale nie zadał sobie pytania, czy może pokonać sam siebie. Pamiętał tylko jakieś niejasne symbole i przypomniał sobie, że w zamierzchłej przeszłości bywały już tak wielkie, jak ten, grobowce.

Pierwszy raz od wielu lat wkroczył w wąski, pnący się pod górę korytarz. Na podłodze leżała warstwa kurzu. Jego podeszwy zostawiały ślad jak na pierwszym śniegu.

To mu przypominało Ziemię. Poczuł się silniejszy i utwierdzony w zamiarach. Nagle jego dłonie przypomniał sobie mocny uścisk rąk kolegów, rozchodzących się po skończonej partii kart do domów. W ostatnim dniu jesieni żegnali się do wiosny, a stół z piwiarni, stojący przez całe lato na chodniku, wnoszono do dużej sali.

Kiedy grali, często z otwartych drzwi lokalu wychodziła kelnerka, niosąc kufle piwa. Gdy je stawiała pomiędzy kartami, zawsze ścierała stół, chociaż nigdy nie było to potrzebne. Pamiętał, że jej ramię, pokryte złotawym nalotem piegów, zawsze zbyt długo się poruszało okrężnym ruchem przed jego pochyloną nad kartami głową. To przeszkadzało mu się skupić na rozgrywanej partii, więc podnosił głowę, a wtedy ich oczy się spotykały i ona machinalnie ścierając stół, patrzyła na niego znad ramienia i rzucała nieśmiały uśmiech. Teraz go zrozumiał, ach, dlaczego tak późno.

Szedł coraz wyżej, korytarze lśniło od lakierów, a jemu się wydawało, że zachodzi coraz głębiej w swoją przeszłość. Był uczniem. Mieszkał u babci w pokoiku przerobionym ze stryszku. Musiał się schylać, by wyjrzeć przez półkokrągłe okienko na dachy domów miasteczka. Uczył się do świtu, a kiedy słońce podnosiło mgły z wąskich uliczek ponad strome łuskowate dachy, wstawał znad książki i opierał czoło o metalową ramę. Świat był taki świeży o tej porze dnia. Patrzył na czystość poranka i był jak on nieskalany.

Tak uzbrojony, szedł wprost ku otwartym drzwiom. Zaraz się zacznie – pomyślał, ale nie miał odwagi przyznać się, że już od początku drogi maszyna rozpoczęła przygotowania do bitwy.

W ciemności odezwały się nagle wielkie usta. Szu, szu, szu. Gadały, szeptały, przekonywały go, że powinien zawrócić, nie iść dalej zrezygnować. Bo po co gdziekolwiek dążyć, po co się wysilać, skoro jest tak dobrze i leniwie. Zatrzymał się, nic mu się nie chciało robić. Ogarnęło go słodkie omdlenie, czuł się słaby jak dziecko, nie miał wolnej woli i żadna czynność nie była warta, by ją wykonać. Oparł się plecami o ścianę.

Ściana była szorstka i twarda, trzymał dłonie za plecami i dotykał palcami chropowatości drewna. Opuszkami palców przypomniał sobie opaskę na gazecie, zostawianą mu co dnia przez starszą kioskarkę, i szorstkie dłonie kolegów. Mocne uściski rąk pokrytych stwardniałą skórą. Otrząsnął się i uświadomił sobie, gdzie jest i dokąd idzie. Oderwał się plecami od ściany i otworzył żelazne drzwiczki.

Wiedział, że stoi na progu wąskiego korytarzyka i jest blisko delikatnego, szumiącego impulsami instrumentu, ukrytego pod srebrną kopułką.

Nagle cios. Tuż obok skroni. Potem z drugiej strony. Nie widział, ale słyszał świst stali, szybkie cięcia szpicruty, gorącej od błyskawicznego ruchu. Ledwie uskoczył. Zatoczył się pod ścianę, było wąsko, coś huknęło obok ucha, rzucił się w bok. Znowu cios. Milimetr od jego skroni. Już widział, jak żelazna kula miażdży mu głowę. Padł na podłogę, zasłonił głowę rękami. To za mało, jego ręce są przezroczyste i słabe. Zasłonić się! Czym się zasłonić?

W jego pamięci pojawiła się wyraźnie dziewczyna z piwiarni. Pochylona nad nim ściera stół powolnym okrągłym ruchem, jakby nigdy jej nic nie zagrażało. Uśmiecha się delikatnie znad szczupłego ramienia pokrytego złotawym nalotem piegów. Więc nic mu nie grozi, ma czym się zasłonić.

Ucichł świst i huk, obok jego uszu przestały przelatywać ostre pręty, nic mu głowy nie zmiażdży za zasłoną z dziewczęcego ramienia. Odjął ręce od swojej głowy i odetchnął. Wróciła mu świadomość czynów i celu. Podniósł się powoli, opierając najpierw na rękach, a potem wyprostowawszy się i strzepnąwszy kurz z kolan, poszedł do góry.

Wiedział, że musi przejść przez trzecią próbę. – Do trzech razy sztuka! – powiedział sobie z uśmiechem. – Ona nie umie inaczej myśleć, tylko tak, jak się zdołała nauczyć.

Zaczął się głośno śmiać. Uświadomił sobie naprawdę, kim ona jest. A tyle lat był jej niewolnikiem, dla niej stracił wzrok, przebywając całe życie pod ziemią, dla niej poświęcił oczy syna i wszystkie marzenia, które rzucał światu w czyste poranki. Jakże był wtedy zmęczony po całonocnej nauce. Tak chciałby przyłożyć głowę do poduszki i zasnąć natychmiast. Miał przecież piętnaście lat i mógłby spać całą dobę.

Chcesz mnie uśpić? – uśmiechnął się do siebie. Marzył wtedy, że jest wielkim konstruktorem. Tak, jest nim i oto idzie, by zakończyć swoją walkę z mechanizmem. Zanim zaśnie, a może już śni, czy jeszcze marzy, zanim ogarnie go sen, przejdzie przez maleńkie drzwiczki. Tam jest srebrna kopułka, cienka jak ludzka czaszka i bardzo wrażliwa. Wyjmie z kieszeni magnes. Jakie to łatwe. Ścisnął kawałek metalu w kieszeni. Zrobi to, zanim głowa dotknie poduszki. Wyjmuje z kieszenie półkolisty magnes z dwoma niebieskimi paskami na biegunach. Zatrzymuje się przed kopułką. Uśmiecha się, oto jej mózg. Rozstroi go, kładzie magnes, mały niebieski i półkolisty, widział go tak wyraźnie, jakby miał na powrót oczy piętnastolatka, od jego biegunów tryskają błękitne ogniki. Już po wszystkim. Teraz może spokojnie zasnąć.

-Chciałaś mnie uśpić? – powtarzał. – Dobrze.

Wspaniale się śpi po solidnie wykonanej robocie. Uczył się do egzaminu, bezpiecznie się śpi z poczuciem spełnionego obowiązku. Teraz już jest po egzaminie. We śnie śmieje się z maszyny. Nasłała na niego wspomnienie twardego snu z dzieciństwa. Nie szkodzi. Nie martwi go również to, że ona, maszyna pamięta o innym jego wspomnieniu. Kiedy zasypiał o świcie, wkrótce budził go głośny terkot dzwonka budzika. Wyłączał zegarek i natychmiast zasypiał jeszcze głębszym snem. Maszyna znała to jego przyzwyczajenie, które jej już dawno myślami przekazał.

Uśmiechnął się na myśl, że jednak nie wie o nim wszystkiego. Nie zna jego tajemnicy, bo przecież zawsze zasypiał i nie mógł jej we śnie przekazywać wspomnień, by się karmiła ich treścią na jego szkodę.

Nie wiedziała, że w kilka minut po terkocie zegarka wchodziła do jego pokoiku babcia i siadając na brzegu łóżka, gładziła go po włosach.

-Pośpij sobie, niebożątko – szeptała. Budził go ten szept.

Toteż i teraz, obudzony tym wspomnieniem, podniósł się z podłogi i zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku schodził stromymi korytarzami wciąż w dół, maszyna była rozstrojona. Tego był pewien. Zaraz w jej cienkich kanalikach zaczną płynąć mylne prądy, sprzeczne rozkazy, bezsensowne informacje. Będzie wariować i niszczyć sama siebie. Musi być na to przygotowany, trzeba odnaleźć syna i zabezpieczyć się przed jej szaleństwem.

Wezmą się za rękę i pójdą do wyjścia. Nie będzie je trudno odnaleźć. Wydostaną się na powierzchnią, na świat. On przetrzyma szaleństwa maszyny, musi się przygotować, a przede wszystkim zawiadomić syna. Szedł po omacku, wciąż nasłuchując, czy już nie zaczyna. Ale wszystko szumiało jak zwykle i pracowało monotonnie. W przełykach gromadził się pokarm, z którego potem wytwarzano żywność. W innych partiach kleiła syntetyczna tkanina, a były również tajemnicze regiony wielkiej maszyny, których przeznaczenia nigdy nie odgadł. Być może, że maszyna gromadziła tam zapasy, potrzebne do wytworzenia energii dla niej samej. Niespodziewanie wpadł na syna. Młody człowiek stał nieruchomo z łokciami opartymi o barierkę. Twarz miał poddaną ku przodowi, oczy zamknięte, choć przecież nie musiał tego 10 czynić. Sprawiał wrażenie osoby rozmodlonej lub kontemplującej piękno bóstwa.

Ojciec bardziej to wyczuł niż mógł zobaczyć. Wiele obrazów powstawało w jego mózgu, tak były wyraźne, jakby je spostrzegał oczami. Nigdy dotychczas się nie zastanawiał nad sposobem swego postrzegania świata. Teraz nienawidził nawet tego zastąpienia jego oczu przez sygnały bezpośrednio wszczepione w mózg. Stanął obok syna i uspokoiwszy się powiedział, co zrobił.

-Wcale nie było trudno ją pokonać. Człowiek, jak chce, zawsze okaże się lepszy od maszyny. Teraz – odetchnął głęboko - kiedy ona zwariuje i zacznie sama siebie niszczyć, będziesz musiał wyjść na ziemię. Ponieważ syn milczał i zdawał się nie słyszeć ojca, bo tak był pogrążony w dialogu z obiektem swej miłości, starszy ze ślepców zaczął mówić coraz głośniej i chełpliwej.

-Szedłem cicho i starałem się o niczym nie myśleć, by mnie nie uprzedziła. Tylko ja wiedziałem o tym małym instrumencie pod srebrną kopułką. Dopiero w ostatniej chwili zorientowała się i zaczęła na mnie nasyłać strachy. Przeszedłem przez trzy próby. Otworzyłem drzwiczki i …

-O czym ty mówisz? - zapytał syn zdziwiony. - Rozstroiłeś maszynę? Uzurpujesz sobie, nieszczęsny, że zdołałbyś ją przechytrzyć?!

-Zaraz się zacznie, poczekaj, a zobaczysz - obok ucha syna brzmiał namiętny od pragnień szept.

-Wystarczyło położyć jej na czole magnes. Kiedy byłem o krok, włożyłem rękę do kieszeni - w podnieceniu wykonywał te same, co wtedy, gesty - i szybkim ruchem, delikatnie i nieodwołalnie przytknąłem jej do czoła ten magnes - wysunął rękę i na metalowej barierce położył mały niebieski magnes z dwoma paskami na biegunach. Kiedy to zrobił, urwał zdziwiony. Magnes lekko, tylko zaczepiony o okrągły pręt barierki chwiał się chwilę, a potem spadł brzęknąwszy na podłodze.

-Ale próbowałem - powiedział ojciec, pełen siły. - Podaj mi magnes, synu, bo ja nie widzę, ślepy jestem, jak wiesz.

-Po co ci to? - powiedział obojętnie syn. – Daj spokój. - Nie poruszył się, nawet nie próbował spojrzeć w tę stronę, gdzie leżał kawałek metalu.

-Będę walczyć – rzekł z determinacją ojciec. - Podaj mi magnes, synu.

-Nie mogę - wyszeptał syn urywanym głosem – bo… Nie mogę go dostrzec. Potoczył się gdzieś daleko - stał i nawet nie drgnął.

-Rozejrzyj się - powiedział ojciec jakby leniwie – Leży obok mojego buta.

Zapanowała cisza. Syn nie ruszał się, tylko oddychał głęboko. Ojciec słyszał jego oddech przerywany strachem i niepewnością. Czuł, że syn zaraz się odwróci i odejdzie. Przyskoczył o niego i chwyciwszy go za głowę, odchylił ją do tyłu i szybkim ruchem zaświecił mu w oczy latarką wyciągniętą z kieszeni. Głowa syna nie szarpnęła się do tyłu pod ostrym promieniem światła.

Syn, milcząc, stał nieruchomo, potem gwałtownie zaczął się wyrywać. Ale przecież wszystko dla ojca było oczywiste. Ojciec go trzymał i dręczył, bo przecież oczy syna nie czuły drażniącego światła. Mocowali się przez chwilę, lecz siły były nierówne. Nagłe pchnięcie i bezwładne ciało przeleciało przez barierkę i spadało w czarny szyb, który wydawało się, nie ma dna. Ten, który został przy barierce, nie ruszał się, z przerażenia tylko pochylił głowę. jakby chciał zobaczyć, dokąd leci ciało. Po raz pierwszy brakowało mu wzroku. Oddychał szybko, jeszcze zmęczony i tarł oczy pięściami, nieomal płacząc. Była w nich ciemność. Nagle poczuł, że jest sam. Jego ojciec spadał.

Z maszyną zaczęło dziać się coś dziwnego. Przez chwilę przesyłała do mózgu syna ostatnie wspomnienia jego ojca. Widział kasztan i stół, i ciśniętą ostatnią przegraną kartę, uśmiech zza ramienia dziewczyny, dopiero teraz przypomniał sobie całą jej twarz; czoło oparte na futrynie i wschód słońca za oknem, dźwięk budzika, tęsknoty.

Wrażenia były tak intensywne, że syn stał i próbował chwytać przelatujące przez jego mózg obrazy niewidzącymi oczami tak, jakby śledził szybko przemykające stopnie pociągu. Obudziła się w nim miłość do świata i jego i spraw. Dopiero teraz ojciec zdołał mu ją zaszczepić.

Nagle usłyszał plaśnięcie ciała o beton, uderzenie bólu. Ojciec umierał jeszcze przez chwilę. Każda jego komórka zalana krwią, i rozdarta bibułka nabłonków przekazywały swój ból. Syn pojął słowo ból i słowo śmierć. Kiedy już z dołu nie dochodził żaden sygnał, zamilkła maszyna. Syn zrozumiał, czym była naprawdę: zaledwie przekaźnikiem treści myśli jego ojca. Teraz, kiedy zabrakło mózgu ojca i jego uczuć, Maszyna nie miała treści myśli.

Gdy już z dołu nie dochodził żaden odgłos, ocknął się i zaczął wokoło obracać głową słuchując. Było cicho i ciemno. Od maszyny nie płynął żaden sygnał. Zrozumiał, że była tylko wielkim mechanizmem. A jego mózg nie miał wspomnień. Zrozumiał, czym jest on sam: ślepym człowiekiem zamkniętym w podziemiach. Ma pozostać samotny w ciemności, aż do śmierci, która tak boli.

Musiał uciec z tego miejsca. Zaczął pędzić korytarzami wciąż wyżej i wyżej. Znacznie wyżej niż system rur, który uważał za płuca i ponad pięściopodobny element, traktowany przez niego jak serce żywej osoby. Popędził wzdłuż grubego przewodu udającego tchawicę i minął mały pokoik z okutymi żelaznymi drzwiczkami, poza którymi mieściła się stacja rozrządowa, uważana za mózg. Ale to nie interesowało go w tej chwili. Gnał jeszcze wyżej, tam, gdzie właz na ziemię był od dawna zaryglowany.

Gdzieś w głębi maszyny pękła rurka, otworzył się niedopilnowany system, zaczęły się wylewać na korytarze nieprzetrawione surowce. Biegł wciąż w górę. Psuł się jeden system za drugim. Rzeki cuchnących i parujących płynów sunęły korytarzami. Czuł ciepły oddech maszyny, goniła go struga gorącego płynu, która jednej chwili mogła zamienić go w kałużę surowców organicznych.

Zdyszany, dobiegł do włazu i uchwycił się dźwigni. Jego nogi tonęły po kostki w gryzącym płynie. Słyszał jak za plecami pękają rury, załamują się dna i pękają zbiorniki. Zaczął się mocować z dźwignią, szło mu bardzo opornie, a cuchnąca ciecz, która jeszcze niedawno miała być tworzywem dla jego marzeń i ciałem stworków wyprodukowanych na jego wzór i podobieństwo, posuwała się w górę i sięgała mu do pasa.

Jego kombinezon nasiąknięty wilgocią zrobił się bardzo ciężki, czuł, że opada z sił. Ale przypomniał sobie ojca, który się nie poddał, zapamiętał dobrze wrażenia, jakie mu przesłał w chwili konania i zebrał w sobie siły. Musi koniecznie zobaczyć to drzewo kasztanu i stół pod nim stojący. Dziewczyna podająca piwo wciąż się uśmiechała. Dźwignia powoli się obracała. Ostatkiem sił pchnął właz. Za jego plecami wszystko się tłukło, kruszyło i łamało. Miał za plecami wielkie złomowisko, cuchnący płyn sięgał mu prawie do brody. Podniósł się na rękach pchnął głową klapę włazu. Podskoczyła do góry.

Przypomniał sobie, że ludzie od lat nie odbierali produktów wytworzonych przez maszynę. Czy wszyscy wyginęli? Jego serce skurczyło się z trwogi. Czy na ziemi jest pustynia z brązowymi kośćmi, a ojciec nie wychodził na świat, bo się tego spodziewał?

Wychylił się do połowy poza właz i dotknął dłońmi czegoś nieznanego, co było szorstkie i tłuste. To jest ziemia? - pomyślał zaskoczony. Czuł na twarzy ciepło. Podniósł głowę do góry. Był osłabiony. Bolały go gałki oczne. Usłyszał za sobą głuchy łomot. Maszyna nie istniała. Czy to słońce świeciło w jego ślepe oczy? Czy to ludzie się nad nim pochylali?