130KB

WSTĘP

Napisałam ostatnio książkę pt. "Genetyka bogów" z gatunku fikcji naukowej. Czytając dawne mity i Biblię, co czyniłam wielokrotnie, zwróciłam uwagę na istnienie dziwnych przedmiotów. Zadałam sobie pytanie, czy one wszystkie stanowią rezultat nadzwyczaj płodnej wyobraźni. Jeżeli tak - rozumowałam dalej - to należy pozazdrościć bogactwa wyobraźni, jakimi charakteryzowały się ludy prymitywne i na wpół dzikie plemiona.
Studiując języki, zauważyłam, jak mało słów istniało w dawnych czasach. Mowa dysponowała ograniczoną i niewielką liczbą rdzeni słowotwórczych, wystarczy zajrzeć do dobrego słownika i policzyć je. Z tego względu słowa uzyskiwały systematycznie coraz większą liczbę znaczeń. Jedno słowo było jak sukienka noszona przez wiele różnych osób.
Zajmując się UFO, rozmawiałam wielokrotnie z ludźmi prostymi i niewykształconymi, co było prawdziwą udręką. Bardzo trudno było się nam porozumieć. Względy istniały dwa. Pierwsze, wiele męki kosztowało mnie skłonienie świadków do opowiedzenia przebiegu wydarzenia po kolei, punkt po punkcie, tak aby trzymali się realności, tego, co widzieli. Po drugie, mówiliśmy jednym językiem, a jednocześnie zupełnie innym: słowa miały całkowicie inne znaczenie. Jeden ze świadków powiedział, że obiekt widziany na drodze był czerwony jak ogień, jednocześnie wskazując na kwiatki w wazoniku, stojące na stole. Według mnie te kwiaty wcale nie były czerwone, lecz fioletowe.
Ludzie prości nazywają rzeczy nieznane, używając znanych im określeń. Są to określenia z ich zasobu pojęć oraz z doświadczenia. Ponieważ nie podróżowali, najczęściej spędzili całe życie ograniczeni do powiatu, ich zasób przedmiotów był bardzo niewielki. Mało znali słów, dysponowali nadzwyczaj ograniczonym zakresem pojęć. Określenia przez nich stosowane pochodziły z repertuaru tak zwanych dosadnych i wszystko nazywali wprost. Nie stosowali światłocieni i subtelnego zróżnicowania. Oto typowe określenia, jakie słyszałam: "Wyglądał jak świnia". "Miał w ręku kij". "Trzymał czarne pudełko z drewna".
Nie posiadali w swym słownictwie określeń takich, jak istota otyła, twarz nalana, blada, ciastowata, czy coś w tym rodzaju. Kija nie nazwali laską, różdżką, szklaną rurką, może menzurką ze sztucznego tworzywa. Przykłady można mnożyć.
Niestety, w tym miejscu zapewne pojawią się energiczne protesty i różne osoby uznają za stosowne obrazić się. Miałam okazję zetknąć się z opiniami o mądrości ludu oraz wartości doświadczenia życiowego osób prostych. Mam zupełnie przeciwne obserwacje i nie cenię sobie mądrości życiowej na przykład kloszarda. Uważam, że panuje tendencja do mitologizacji tych ludzi i znacznego ich przeceniania. To tyle wtrącenia w nawiasie.
Nie ulega więc wątpliwości, że nasi bardzo niewykształceni przodkowie sprzed tysięcy lat dysponowali o wiele uboższym zakresem słownictwa oraz pojęć niż nawet współczesny tak zwany lud. Oglądali rzeczy i nie tylko nie rozumieli, co widzą, ale również nie posiadali słów na ich opisanie.
Jak opisać szybę, jeśli na świecie nie istnieje szkło? Jak opisać maszynę unoszącą się w powietrzu, jeżeli jedynymi "rzeczami" latającymi są ptaki. Oczywiste jest więc, że przedmiot latający w powietrzu musi mieć skrzydła i musi być ptakiem. O, przepraszam, ludzie prości nie używają określeń ogólnych, na przykład określeń gatunku. Jeżeli widziano latający przedmiot, nie używając słowa "przedmiot" ani też ptak, a jedynie orzeł lub kondor, co zależało od miejsca na kuli ziemskiej, gdzie obserwowano "te rz eczy".
Jeżeli nieznana rzecz była obserwowana w morzu mógł być to wyłącznie wieloryb lub foka na wodach zimnej Północy.
Jeżeli w latającej rzeczy widziano ludzi, opowiadano, że orzeł trzymał w dziobie dzieci, o ile ludzie odznaczali się niewysokim wzrostem. Oczywiście, nie używano określeń cieniujących, takich jak: niezbyt wysoki, nieduży, średni. Po prostu - dziecko i orzeł.
Potem, po setkach może lat na arenę dziejów wkroczyli artyści i historia stawała się coraz ładniejsza i bogatsza w szczegóły. Postacie opisywane lub rzeźbione stawały się bardzo piękne, wręcz idealne. Artyści znajdowali sobie pięknych chłopców na targowisku, płacili parę sestercji, a potem cudowny i urodziwy młodzian, zwisał z dzioba wielkiego orła, wzlatując na świętą górę Olimp, gdzie przebywali bogowie. Potem dodano jeszcze jeden szczegół: porwany nalewał bogom wino, w końcu, cóż innego mógłby robić? Przecież nie podawałby herbatę? Nie zajmował się również naprawą wideo.
Uznałam więc, że nasi prymitywni przodkowie oglądali rzeczywiste wydarzenia i opisywali je swoim ubogim językiem. Dodawali wciąż nowe szczegóły. Jednakże, jeśli pominiemy te późniejsze dodatki i ozdobniki, pozostanie nam fakt. Nie można go pominąć. Uważam, że faktów nie wymyślili.
Zauważyłam bardzo interesujący sposób myślenia zaobserwowany podczas oglądania jednego z programów "Discovery". Prezentowali go uczeni, dyskutujący o położeniu Atlantydy. Posługując się naukową terminologią, pewne fakty z opisu Platona uznali za słuszne. Jeżeli opis nie pasował do ich hipotezy, stwierdzali, że autor się mylił lub dysponował wiedzą ograniczoną. Uważam, że jest to skandaliczne postępowanie. Niestety, stykam się z nim bardzo często. W glorii sławy naukowej i materialnych dowodów opowiada s ię kłamstwa, naciąga fakty, byle pasowały do założenia przyjętego z góry. Stosując taki sposób rozumowania, można dowieść prawie wszystko. Niewygodne opinie po prostu się odrzuca, dyskredytuje lub zwyczajnie ośmiesza.
Typowym sposobem ośmieszenia jest wypowiedzenie opinii: "nauka tego nie stwierdza". Jest to bardzo podstępna, rzekomo naukowa opinia. Słysząc ją, jesteśmy pewni, że opinia skontrowana takim stwierdzeniem jest nieprawdą. Często nauka czegoś nie stwierdza, gdyż brakuje jej aparatu badawczego oraz narzędzi.
Ukazuję tę ograniczoność na przykładzie badań meteorytów. Jesteśmy z nimi za pan brat. Nie możemy wyobrazić sobie świata bez meteorytów. Kiedyś uczeni uznali je za gruz kosmiczny. Fizycy z tytułami naukowymi stwierdzili, że to martwy złom żelazny. Niepotrzebne śmieci, które do nas przylatują z jakiegoś kosmicznego pieca. Dla zbadania meteorytów brakowało po prostu narzędzi badawczych. Obecnie mikroskopy oraz nowa nauka - genetyka umożliwiły zaglądnięcie w głąb tych żelaznych "śmieci". Wyniki były zadziw iające. Piszę o tym w książce.
Ciekawe są legendy i mity. Uczeni używają bardzo mądrych określeń dla udowodnienia, że zostały napisane wymyślonym metajęzykiem. Nie znajdują żadnego w nich sensu. Oto jedna z historii, ukazujących "nadzwyczajną płodność intelektualną oraz cudowną wyobraźnię" prostych ludzi, którzy nie wynaleźli nawet butów.
Żeglarze przybyli na Wyspy Szczęśliwe. Wiemy, że tam mieszkają bogowie. Czas płynie inaczej, po prostu znacznie wolniej. Bogowie nie starzeją się. Na jednej z wysp był skarbiec, a w nim złote pierścienie. Pilnował ich kot, mruczał. Nasz bohater sięgnął ręką po pierścień i spłonął. Oczywiście wyjaśnienie było proste: kot rzucił się na niego. My możemy zastanawiać się, jakie napięcie panowało w tym urządzeniu, skoro wydawało monotonne buczenie.
Na innej z Wysp szczęśliwych mieszkały mówiące ptaki. Nic nie jadły. Czy przemówiły do naszych dzielnych bohaterów: "proszę odsunąć się od pasa startowego" ?
Na następnej z Wysp stało miasto bogów. Wokół niego wirowała obręcz ognia, oczywiście dzieło demonów. Teraz byśmy powiedzieli, że postawiono tam pole siłowe. Obracała się ta obręcz i co chwilę pokazywała się niej przerwa. Dzielni żeglarze nazwali je bramą. Zajrzeli przez nią na dziedziniec. Była tam bestia. Zaczęła się tak szybko obracać, że mięso oddzieliło się od kości. Czytelnicy z wykształceniem fizycznym z pewnością obliczą bez kłopotu konieczną szybkość obrotów, powodujących taki efekt wzrokowy, p odobnie jak to dzieje się w przypadku skrzydła helikoptera.
Takich wydarzeń jest bardzo wiele. Po kolejne, znacznie ciekawsze odsyłam do książki.
Interesowała mnie również sprawa kija w ręku różnych bogów i półbogów. Oczywiście nazwa bóg jest mocno kłopotliwa. Rozważam ten termin na przestrzeni kilku rozdziałów. Nie tylko zmienia się to pojęcie, ale i jego zawartość, jednak trudno o tym rozmawiać z osobami ortodoksyjnymi na tle odradzającej się w naszym kraju religijności.
Podobno ówcześni ludzie wymyśliwszy sobie różnych bogów dodawali im cech, aby stali się bardziej ludzcy i możliwi do zaakceptowania. Jest to również przykład rozumowania uczonych. Podaje się pierwsze z brzegu wyjaśnienie, byle brzmiało naukowo. Zakłada się, że bogowie są produktem wyobraźni. Jest to sztywne, nie ulegające dyskusji złożenie wyjściowe. Ponieważ bogowie zmieniali się i dodawano im cech, a cały proces wyjaśniano w różny sposób, choćby rozwojem języka i gospodarki.
Czemu ci bogowie byli okrutni na początku, na jakimś początku? Dlaczego dokonywali eksterminacji całych plemion i ludów? Może opowiadano o nich, usiłując nie bać się, bo właśnie siali grozę? Nadal istnieje pojecie 'bojaźń boża". A ich nadludzka siła i kije w rękach, czy wręcz srebrne ramię, nie dawały się pokonać. Nie można było zrozumieć ich zamiarów, z pewnością.
Podobno byli personifikacją sił przyrody, strachem wynikającym z błyskawic i ognia. Czy możemy sobie wyobrazić kreatywne podejście do sił przyrody i do niej samej, gdyby ludzie wciąż się jej bali? Panuje powszechne przekonanie o oddawaniu czci boskiej i o odczuwaniu przerażenia w stosunku do przyrody. Jednakże czerpiemy takie przekonanie na ogół z dzieł literackich. Jestem pewna, że każdy przytoczy tu "Faraona" B. Prusa jako dowód strachu dawnych cywilizacji przed przyrodą. Strach istniał, na pewno, ale czy aż tak przemożny, a może kierowany?
Jak ten przerażony człowiek wykopał kanał, by opanować rzekę? Dlaczego się odważył ją przegrodzić tamą? Jak to się stało, że czcząc ciała niebieskie jako bóstwa, nazwał je jednak ciałami, sklasyfikował i wykreślił tory ruchu i mapy niebios?
Może jednak synowie bogów chodzili po ziemi i brali sobie za żony ( żenili się, rżnęli? - przepraszam) córy ziemskie, aby im rodziły - jak stwierdza Biblia. Uznaje się, że podaje wyłącznie prawdę, więc chyba tak było? Czy też naszym zwyczajem pewne fakty w niej podane uznamy za prawdę, inne odrzucimy, gdyż po prostu nie chcemy w nie wierzyć?
Księga ta podaje, że z takich związków powstały osoby obdarzone zdolnościami przekraczającymi możliwości człowieka. "Cić są mocarze". Jednak weźmy pod uwagę tłumaczenie, tak zwany język biblijny, ukazujący wszystko w wymiarach heroicznych, stosujący patos, zamieniający wszystko w wielkie i święte.
Jeżeli odczyścimy fakty z patyny patosu i pyłu boskości, zobaczymy, że ze związków Niebian i Ziemianek powstały hybrydy. To oni, kolosy z greckich mitów, toczyli potworne bójki i wojny. Może mieli podwyższony poziom agresji? A może na tym globie istniało jedno wielkie laboratorium doświadczalne i tworzono to, co współczesny film określił jako "universal soldier" - hybryda, maszyna do zabijania, o niskim poziomie inteligencji, zachwianej woli i relatywnych wartościach moralnych?
Co się z nimi stało? Zapraszam do przeczytania książki.
Zapewniam, że w Biblii i w mitach dostrzeżemy fascynujące fakty, jeżeli spojrzymy na te teksty chłodnym okiem, i pozbawimy je tłumaczenia, którego sensem jest brak sensu. Przecież często o to chodziło.
To tylko jedna z warstw książki: ciekawe wynalazki, w rękach kosmicznych przybyszów oraz logiczne fakty, łączące się w jeden wielki łańcuch wydarzeń, zadziwiający spójnością, mimo że ludy dzieliła nigdy nie pokonana przestrzeń. Najwidoczniej, unosząc głowę w niebo, widzieli te same przedmioty.



ROZDZIAŁ IV



Oficjalne kłamstwa



Isaak C. Clarke uważa, że tajemnica nie zostałaby utrzymana nawet przez 24 godziny i po tym okresie wszyscy by wiedzieli o istnieniu UFO. I ma rację, mimo szczelnej zasłony kłamstw, prawda wychodzi na światło.

Obecnie ufologowie zajmują się wydobywaniem na światło dzienne materialnych dowodów, umożliwiających odtworzenie rzeczywistego przebiegu różnych przypadków obserwacji UFO. Dotyczy to głównie Roswell. Tajna operacja wojskowa w celu odzyskania pozostałości po statkach została rozpoczęta 7 lipca. Wywiad lotniczy odkrył 4 humanoidalne ciała uszkodzone przez zwierzęta.

Młody reporter miejscowej gazety James Bond Johnson zrobił wówczas dwa historyczne zdjęcia. 8 lipca 1947 około godz. 4 po południu jego szef kazał mu udać się do Fort Worth do biura głównodowodzącego gen. Rogera Ramey'a w celu zrobienia zdjęcia pozostałości po UFO, które tam przywieziono. Spotkanie z generałem oraz niezwykła okoliczność to fakty, które zdarzają się raz w życiu i pamięć o nich pozostaje na zawsze. Tak było i w tym przypadku.

Reportera Johnsona zdziwił fakt, że nie zaprowadzono go do hangaru, lecz do biura generała. Ramey był ubrany w mundur i miał czapkę, zestaw niezwykły jak na warunki polowe. W biurze leżała na podłodze jakaś folia oraz czarne spalone kawałki nieznanej substancji. Na pytanie dziennikarza generał odpowiedział, że nie wie, co to jest. Johnson zrobił dwa zdjęcia, jedno samego Ramey'a prezentującego szczątki, a drugie wspólnie z ubranym zwyczajnie pułkownikiem Dubose.

20KB 23KB
Ramey przy Balonie Meteo (UFO)
Powiekszenie depeszy
Po wykonaniu dwóch zdjęć James B. udał się do redakcji, by je wywołać i zamieścić w porannym wydaniu, nazywanym "bulldog", które pojawiało się na progach domów o godz. 9. Wówczas nie w każdym domu był telewizor i prasa stanowiła główne źródło informacji oraz opinii. To dziennikarze gazetowi ferowali wyroki i urabiali umysły.

W redakcji przygotowywano teksty na temat spodków, które spadły w okolicy, o czym wszyscy mówili. Około godz. 17 z Fortu przyszła wiadomość wyjaśniająca, że pozostałości, leżące w biurze generała były balonem meteorologicznym, jednym z wielu codziennie wysyłanych.

Bond nie wiedział nic o tajnej operacji oficera wywiadu Marcela, który zajmował się w tym czasie zabezpieczaniem szczątków UFO ani też o poszukiwaniach wywiadu lotniczego w Roswell. Oczywiście, nie byłoby potrzeby udawać się do biura generała, by sfotografować jeden z wielu balonów. Podobno wysyłano ich około setki dziennie.

Fotografie są bardzo wymowne. Generał zasłania usta, co w mowie ciała oznacza: "Uważaj, żebyś się nie zdradził". Z wyrazu jego twarzy widać, że kłamie i jest zmartwiony. Na drugim zdjęciu żałosne uśmiechy generała i pułkownika mówią wyraźnie: "Jest nam głupio, czujemy zakłopotanie". "Papierki po cukierkach na kijku" na pewno nie są szczątkami UFO, mieszczącymi 4 humanoidalnych ufonautów.

Prasa podała wiele wypowiedzi generała. Stwierdził, że obiekt opisany jako "latający spodek" został przetransportowany samolotem do centrum badań w bazie Wright Field. Ramey dowódca Ósmej Armii, której kwatera mieściła się w Fort Worth, otrzymał obiekt z Roswell Army Air Base. W odzyskanie i transport latającego spodka zostały zaangażowane trzy bazy lotnicze oraz najwyżsi dowódcy.

Talerz miał około 25 stóp średnicy i 18 wysokości. W miarę upływu godzin "rzekomy" spodek kurczył się i tracił na wadze w wypowiedziach generała oraz innych oficerów. W rozmowie telefonicznej Ramey podał, że jego konstrukcja jest delikatna (flimsy) i przypomina "latawiec pudełkowy". Druga wypowiedź: "Był tak słaby, że nie udźwignąłby pilota".

Wreszcie Newton, oficer odpowiedzialny za badania meteorologiczne podał, że typowy balon, jaki wysyłali, waży 100 gramów, a jego średnica wynosi 50 cali! Jest to konstrukcja z folii metalowej na cienkich kijkach. Aby ją zniszczyć, wystarczy rozerwać folię. W gabinecie generała leżały spalone pozostałości jakiejś substancji. Obecnie uznalibyśmy ją za plastyk, lecz wówczas ich nie było na Ziemi. Znajdowały się w natomiast konstrukcji latającego talerza. Folię po balonie można przenosić w kieszeni, nie są do tego potrzebne transportowce z trzech baz lotniczych.

Jesse Marcel, oficer wywiadu, który zgodnie z rozkazem pierwszy dotarł na miejsce kraksy, nawet po pięćdziesięciu latach dotrzymywał tajemnicy, wydając następujące, wymowne oświadczenie: "Nie był to samolot, rakieta ani balon. Szczątki leżały rozrzucone na szerokości 200m., zajmując długość 1 km".

Kluczowym dowodem stał się dokument, wówczas niemożliwy do odczytania. Przez 50 lat przyciągał uwagę ufologów. Dowód leżał przed naszymi oczami. Był to zwinięty kawałek papieru, jednakże nikt nie mógł go rozłożyć i przeczytać. Przez pół wieku patrzono na niego bezsilnie, wiedząc, że zawiera rozwiązanie tajemnicy.

Ten dokument generał zaciskał w ręku. Była to wiadomość, którą otrzymał dokładnie o godzinie 15.33. Reporter Johnson przybył do biura generała ok. godz. 14. W ciągu 25 minut wydarzyło się bardzo wiele. Generał musiał podjąć wiele ważnych decyzji. Najpierw nakazał "udekorować" swój gabinet, to znaczy położyć na podłodze kawałki spalonej substancji oraz folii aluminiowej na patykach. Ułożono ją równo, toteż można odtworzyć rozmiary oraz kształt rzekomego obiektu. Następnie skontaktował się z redakcją gaze ty, wzywając jakiegoś reportera.

Dlaczego Ramey nadal trzyma w ręku ten telegram? Być może treść jego była tak szokująca, że wciąż ją odczytywał, nie wierząc własnym oczom. Zaciskał papier w ręku, jakby chciał zdusić w sobie to, co domagało się ujawnienia. Zdawał sobie sprawę, że musi spreparować kłamstwo, które obiegnie prasę. Rzucał na szalę swoją reputację. Kiedy prawda wyjdzie na jaw, będzie skompromitowany. I tak się stało, chociaż czekano na to 51 lat. Nie mógł jednak odmówić wykonania rozkazu. Nic więc dziwnego, że ściskał w ręk u papier telegramu.

Po 51 latach technika rozwinęła się do tego stopnia, że stało się możliwe odczytanie zawartości tego dokumentu. Nie całości, lecz ważnych słów i fraz.

Odczytano prawie całe zdanie, brzmiące następująco: "pilnie potrzebne dodatkowe odziały wojskowe w miejscowości Magdalena w Miejscu nr 2. "Miejsce" - chodzi tu o miejsce lądowania. W angielskim oryginale użyto określenia "site", które oznacza na przykład oznakowane miejsce, gdzie prowadzi się wykopaliska lub miejsce na Internecie. Nie jest to miejsce w teatrze czy w autobusie, gdzie możemy usiąść, lecz wydzielony teren. Magdalena była dużym miastem w 1947 r., toteż wymienienie tej nazwy jest ważne. Doda tkowe oddziały ściągnięto w celu zabezpieczenia szczątków po balonie, ważącym 100 gramów, który w dodatku już znajdował się w biurze generała!

Następne zdanie: "ofiary przekazane do ..." I dalej. "dysk". Kolejny fragment brzmi: "bezpieczne rozmowy... dla znaczenia tej historii i całej misji". Końcowy fragment telegramu zawiera rozkazy, które wywołały wyraz zmartwienia na twarzy generała: "Balonowa opowiastka. Pokazać coś, co ma uchodzić za resztki balonu meteorologicznego". Tajemnica stulecia wciąż ujawnia kolejne fragmenty.

Powołano grupę nazwaną Majestic 12, skupiającą najważniejsze w kraju osoby, odpowiedzialne wyłącznie przed prezydentem. Zadaniem ściśle tajnej organizacji było fałszowane danych na temat UFO i podawanie spreparowanych wiadomości do prasy. Ci, którzy zaprzeczali istnieniu zjawiska, mieli w tym ważny interes. Jednocześnie stali na czele ważnych komitetów, mających w statucie szukanie danych na temat UFO.

Naukowcy zgromadzeni w MJ 12 układali systematycznie fikcyjne teorie naukowe, rzekomo stanowiące ostateczne wyjaśnienie fenomenu UFO. Stworzono teorię plazmoidów oraz piorunów kulistych. Obecnie odnajduje się dokumenty ukazujące całe ich działanie. "Etatowym" opowiadaczem bzdur brzmiących naukowo był doktor Menzel, piastujący ważne stanowisko, toteż jego zdanie miało wielką wagę, szczególnie jeśli zostało skomponowane przy użyciu najbardziej przekonującej terminologii naukowej. Popularnie wierzono mu. < BR>
Dnia 18 listopada 1952 r. adm. Hillenkoetter, piastujący najwyższe stanowisko w grupie MJ 12, na co wskazywał jego kryptonim MJ - 1, sporządził dla prezydenta Eisenhowera dokument informujący o postępach badań nad UFO. Wymienił kolejną katastrofę obiektu, który płonął w atmosferze 6 grudnia 1950 r. niedaleko El Indio - Guerro. Zgodnie ze sprawozdaniem admirała szczątki pojazdu zabezpieczono w celu przeprowadzenia badań. Dr Bronk zajął się koordynacją badań nad szczątkami humanoidów, ustalając nazwę Poza ziemskie Istoty Biologiczne, do czasu wprowadzenia trafniejszego terminu. Wywiad ustalił, że pojazd nie został wyprodukowany w żadnym kraju na Ziemi. Dr Menzel uznał, że pochodzi spoza Układu. ( Jako członek MJ 12 publicznie jednakże ogłaszał hipotezy wyjaśniające ziemskie pochodzenie UFO. ) Dokument stwierdza istnienie znacznej aktywności tego typu pojazdów i zaleca utrzymanie ścisłej tajemnicy ze względu na sytuację międzynarodową oraz spreparowanie wiarygodnie brzmiącej informacji na użytek opinii pu blicznej.

Stosując się do tej dyrektywy, ogłaszano, że UFO obserwowane w 1948 r. to oblatywane samoloty nowych typów. We wczesnych latach pięćdziesiątych wydano miliony dolarów na badania prototypu powietrznego wehikułu dyskoidalnego kształtu. VZ-9V Avrocar został zaprojektowany do wyniesienia dwóch pilotów. Jego średnica wynosiła 18 stóp. Użyto trzech silników, jednakże pojazd "nigdy nie uzyskał wymaganej stabilności".

Dopiero wypowiedzi oficjalne ukazują rozmiary problemu. W latach pięćdziesiątych generał Childlow wyraził się na konferencji prasowej dość nieoględnie na ten temat. "Ponosimy znaczne straty w sprzęcie i ludziach z powodu pościgu za UFO. Tylko w roku bieżącym szacujemy na setki tysiące dolarów". Należało szybko wymazać tę uwagę z umysłów, co sprawiło raczej niewiele trudu specjalistom, toteż wypowiedź jest mało znana. Ze względu na podawanie konkretów przez osobę kompetentną była niebezpieczna.

Generał Mac Arthur wypowiedział się znacznie obszerniej, używając słowa "nękanie". Przestrzeń powietrzna była naruszana przez niedościgłe obiekty. Penetrowały tereny ściśle tajnych lotnisk doświadczalnych, zawisały nad silosami z bronią atomową, wzbudzając panikę. Wiele doniesień pochodzi od żołnierzy z patrolu. Podobne raporty nie mogły wyjść na światło dzienne w okresie zimnej wojny, kiedy do tajemnicy wojskowej należał fakt posiadania danej broni, nie wspominając zlokalizowania instalacji. Mimo zmian y układu sił na świecie, tajemnice wojskowe nadal są przestrzegane.

Wiele rumoru na świecie zrobiła wypowiedź senatora Goldwatera, który ubiegając się o fotel prezydenta USA, a będąc zainteresowany UFO od kilkunastu lat, obiecał wyborcom, że po objęciu najwyższego urzędu w państwie poczyni kroki ku wyjaśnieniu zjawiska. Uznając swoją pozycję za wysoką, domagał się dostępu do tajemnic wojskowych, związanych z UFO. Publicznie deklarował prawo obywateli do zaznajomienia się z postępem badań nad tym fenomenem oraz groził różnym osobom "dobraniem się do skóry". Poniósł jednakże klęskę. Odmówiono mu zaznajomienia się z dokumentami, czyniąc to w sposób tak arogancki, w jaki nie traktuje się osób na wysokich stanowiskach w żadnym kraju. Przegrał wybory, nie został prezydentem, czemu nie możemy się dziwić. Objęcie urzędu przez niego oznaczało potencjalne niebezpieczeństwo dla tajemnic wojskowego establishmentu.

Watykański teolog Corrado Balducci wydał bardzo poważne oświadczenie, pojawiając się kilkakrotnie w telewizji. Stwierdził, że Stolica Apostolska otrzymuje wiele doniesień na temat UFO od swoich nuncjuszy. Stwierdził, że zjawisko jest realne. "UFO to nie demony i diabły ani też rezultat choroby psychicznej obserwatora". Będąc w USA spotkał się z jednym z członków grupy MJ12 i wydał oświadczenie, stwierdzając, że Watykan musi dokonać korekt w swej doktrynie wobec spodziewanego oficjalnego oświadczenia rządów o istnieniu UFO, czego należy spodziewać się w ciągu kilku najbliższych lat.

Nawet takie osoby jak prezydent milczą na temat UFO. Kiedy piastował stanowisko gubernatora stanu Georgia wydał takie oficjalne oświadczenie w dniu 13 września 1973 r. podczas udzielania wywiadu w Dublinie (w USA). Fakt obserwowania przez niego UFO stanowił tajemnicę poliszynela, jednakże oficjalna wypowiedź zmienia klasyfikację wydarzenia.

Obserwacja miała miejsce w roku 1970 podczas kampanii o zdobycie fotela gubernatora. Carter miał wygłosić przemówienie do członków Lions Club, mieszczącym się w małym miasteczku Leary w stanie Georgia. Wszyscy zgromadzili się przed budynkiem. Nagle pojawił się obiekt dyskoidalnego kształtu, świecący niebieskim światłem. Widzieli go wszyscy, a obserwacja trwała nieomal dziesięć minut.

Kiedy Carter objął urząd prezydenta, wszyscy się spodziewali, że nastąpią poważne zmiany w stosunku rządu do zjawiska oraz ufologów. Oczekiwano oficjalnych oświadczeń, przyznających istnienie sieci kłamstw i oficjalnych oszustw w celu wprowadzenia w błąd ludzi. Nic takiego jednakże nie nastąpiło. Nie zostało wydane żadne oświadczenie.

Nawet teraz po kilkudziesięciu latach badań ufologowie nie mogą otrzymać dokumentów w celu udowodnienia istnienia zasłony dymnej wokół UFO. Lot nr 654 z dnia 25 maja 1995 r. został naznaczony obserwacją UFO. Kapitan Eugene Tollefson i pierwszy oficer John J. Waller podali parametry obserwacji. O godz. 22.30 pojawił się oświetlony obiekt znacznych rozmiarów, manewrując z szybkością tysiąca mil na godzinę. Poinformowano wieżę w Albuquerque oraz Departament Obrony Narodowej. Ich radary nie mogły uchwycić o biektu. Na skutek intensywnej wymiany oficjalnej korespondencji ufolog Walter N. Webb, uzyskał część ocenzurowanych taśm nagrań rozmów pilotów z wieżą. Inne poddano rzekomo recyklingowi.

Dr Edward Mitchell (doktoryzowany w MIT) astronauta z misji Apollo 14, szósty człowiek, który kroczył po powierzchni Księżyca, przemawiając na konferencji ufologicznej w North Haven wezwał Kongres USA do przyznania kongresmenom specjalnego immunitetu, umożliwiającego udzielanie wiadomości na temat UFO. Z racji zajmowanej pozycji są związani przysięgą, która ich obowiązuje również jeśli chodzi o ten temat. Mitchell uważa, że zwolnienie ich z przysięgi skłoni do wyznania realnego istnienia UFO oraz "dymn ej zasłony" oszustw i kłamstw.

Mitchell uważa, że wiele z obiektów UFO to pojazdy kierowane przez humanoidalne załogi. Osiągi techniczne UFO wskazują, że nie pochodzą z żadnego arsenału na Ziemi. Najlepszym tego dowodem - dodaje astronauta - jest kraksa pozaziemskiego pojazdu w Nowym Meksyku (Roswell) w 1947 r.

Jego wypowiedź skomentował Walter Andrews prezes organizacji Mutual UFO Network, mówiąc: "Jeżeli ktoś o światowej pozycji jak Ed Mitchell wygłasza oficjalne oświadczenia na temat UFO oraz istnienia programu rządowego, mającego na celu ukrywanie prawdy, to podnosi pozycję całej ufologii".

Generał Ramey miał powody do zmartwienia.